Zimowa Madera
Kiedy idziemy pieszym szlakiem wzdłuż lewady (kanału odprowadzającego wodę ze źródła ku wybrzeżu), tak na skraju przepaści, z widokami na niedostępny górski krajobraz, zalewani strugami wodospadów jesteśmy w stanie wybaczyć, że na Maderze zimą jednak jest chłodno, pada i bardzo często wśród szczytów panoszy się mgła. Bo Madera jest nazywana wyspą wiecznej wiosny. Jest tu więc zielono, nie za gorąco (jak dobrze) i jak to wiosną lubi popadać. Juz sama nazwa wiele o niej mówi. Portugalscy odkrywcy João Gonçalves Zarco i Tristão Vaz Teixeira ochrzcili nowy ląd mianem Ilha Madeira, co oznacza Wyspę Drewna lub Zalesioną.
Pierwszy dzień na wyspie, który rozpoczynamy w Santa Cruz, zapowiada się przyjemnie. Słoneczko, optymalna temperatura w granicach 20 st. Miasteczko w którym mieszkamy jest niewielkie. Można je obejść w 30 minut. Plaża, jak na całej wyspie kamienista, z bryzgami fal wściekle atakującymi brzeg. Jest malowniczo i przyjemnie ale przyjechaliśmy tu zwiedzać. A do tego potrzebne jest auto. Poza sezonem nie jest o nie trudno. Bardzo dużo wypożyczalni jest na pobliskim lotnisku. Podstawiają auto do hotelu. Decydujemy się na budżetowe rozwiązanie czyli Forda Fiestę z silnikiem 1,25l i od razu zabieramy się w centrum wyspy. I tu kilka niespodzianek. Wybrana trasa na pierwszy dzień nie może być długa. Mamy juz popołudnie wiec optymalna będzie jedna z najkrótszych pieszych wycieczek polecanych w bardzo pomocny przewodnik wydawnictwa ROTHER – Vereda dos Balcões. Ale nawigacja nie zdaje sobie sprawy, ze tyczy drogę na skróty. Asfalcik niby jest, wąziutki ale zawsze, jednak trasa wspina się tak ostro w górę, że Fiesta z silniczkiem niespełna 90 konnym musi ostro pracować na pierwszym biegu, żeby dać radę. Niespodzianka druga to pogoda. Ciepła wiosna zostaje na wybrzeżu, w górach jest mgła i pada rzekłbym bardzo. Jednak widoki, kaskady wodospadów, magiczne, mgliste lasy, wynagradzają te niedogodności. Już na miejscu pada jakby mniej. Jesteśmy przygotowani na trudy pieszych wycieczek w górach, tzn. mamy porządne, turystyczne buty i przeciwdeszczowe kurtki, więc nie zostajemy w aucie, idziemy na veradę.
Trasa jest naprawdę krótka i dobrze przygotowana (ścieżka jest wybrukowana). Do punktu widokowego Balcões dochodzi sie sprawnie. Czasami pojawiają sie nawet widoki na góry, jeśli powieje… W drodze powrotnej wybieram juz te bardziej główne drogi, żeby nie zjeżdżać na zabicie mokrymi asfaltami.
Dzień drugi – objazd zachodniej części wyspy
Kolejny dzień i tym razem pogoda nie czaruje, że może być ładnie. Od rana leje wszędzie. Mamy plan, żeby objechać płaskowyż Paul da Serra. Ten położony na około 1300 – 1500 metrach nad poziomem morza rejon to najbardziej płaskie miejsce na całej Maderze. Tylko tutaj na mapie drogi wytyczone są prosto jak strzelił. Tym razem nie jedziemy na skróty. Do dyspozycji mamy autostradę, z której odbijamy w kierunku na Serra de Agua. Droga wiedzie przez wspaniałą, głęboką dolinę. Pomimo deszczu, trudno nie zachwycić się tym co widać za oknem. Strome zbocza pokryte bujna zielonością. I jak wysoko sie da poziomy tarasów uprawnych i domy. W pewnym momencie wytyczona trasa zbacza z głównej drogi i wchodzi serpentynami coraz wyżej, ponad główną drogę, która zniknęła we wnętrzu wyspy, w tunelu. Już jesteśmy bardzo blisko, mijamy parking przy którym wybudowano spory sklep z pamiątkami i… koniec. Droga zamknięta. Po drodze widzieliśmy wiele osypisk, mokre zbocza uciekają pod naporem wody w dół i zasypują drogi. I chyba tutaj tak właśnie sie stało.
Zmiana planów. Uciekniemy przed deszczem pod ziemię do jaskiń i Centrum Wulkanologicznego w São Vicente. Zwiedzanie zorganizowane jest z przewodnikiem. O grupę nietrudno w tak deszczowy dzień więc nie czekamy długo. Pod ziemią zobaczyć można kanały lawowe z erupcji podczas której powstała wyspa. Jeszcze zwiedzanie muzeum i po wyjściu z zaskoczeniem stwierdzamy że mamy słoneczny dzień. Lektura mapy pokazuje, że ku płaskowyżowi, który był pierwotnym celem na dzień bieżący wiedzie serpentyną zakrętów mała lokalna droga. Wspinamy sie pracowicie ku niej. Jednak za miastem asfalt się kończy. Duch przygody (ja) namawia żeby ten szuterek Fiestą pokonać. Rozsadek (moja żona) zabrania, logicznie tłumacząc, ze ubezpieczenie nie obejmuje jazdy poza asfaltami. A gdyby coś… Gdyby był tu nasz Hilux… Rozsądek jak zwykle wygrywa. Pojedziemy wzdłuż wybrzeża ku najbardziej na zachód wysuniętemu punktowi wyspy Ponta do Pargo.
Jadąc północnym wybrzeżem widać jak wiele pracy tutejsi mieszkańcy wykonali dla poprawy komunikacji na wyspie. Droga główna jest szeroka, często znika w tunelu. Nam bardziej zależało by na widokach. Na mapie jest nawet wyznaczony przejazd starą droga na urwistym wybrzeżu ale są one niedostępne. Szlabany, zapory ale przede wszystkim nie uprzątnięte kawały skał na asfalcie.
Przy głównej trasie jest miejsce które musimy koniecznie zobaczyć z bliska. W Caminho do Piquinho wpada do oceanu rzeka, przy której ujściu wznoszą sie efektowne skały Ilheus da Rib oraz Ilheus da Janela. Jest nawet krótka trasa wytyczona do zwiedzania oraz plaża z głazami o które efektownie rozbijają sie wielkie fale. Tuż obok jest kolejna ciekawa miejscowość – Porto Moinz. My jak większość najbardziej zainteresowani jesteśmy tutaj naturalnymi basenami lawowymi. Latem zapewne świetnie się tu wykapać. Zimą ta atrakcja jednak nie jest zbyt popularna… Wspomniane baseny to sprytnie zablokowane przerwy pomiędzy lawowymi zębami skał. Ich powierzchnia to 3800m2. W restauracji ulokowanej nieopodal obejrzeć można ekspozycję poświecona wielorybniczym korzeniom tutejszych mieszkańców. A tuż obok – replikę Fortu of São João Baptista, w której ulokowano małe Aquario de Madeira.
Z Porto Moinz droga ucieka z wybrzeża na szczyt płaskowyżu i juz z dala od brzegu prowadzi ku latarni, na najdalej położonym na zachód skrawku wyspy. Jednak zanim tam dotrzemy w oko wpada drogowskaz do punktu widokowego i kolejki linowej. To chce zobaczyć. Okazuje się, że trafiamy na urwisty skraj z którego wiedzie jedyna, piesza ścieżka do miasta Calhau das Achadas da Cruz. Drogi tam nie ma żadnej ale można dojechać właśnie małym wagonikiem kolejki linowej.
Dalej jedziemy juz lokalnymi drogami, wśród wiosek i uprawnych tarasów i wawrzynowych lasów aż do Ponta do Pargo. Ta stara miejscowość, korzeniami sięgająca XVIw ma jeden punkt, który nas tu przyciąga: latarnia morska, otwarta w 1922 roku, ulokowana na skalistym urwisku (290 metrów npm). Stąd już jak najbardziej lokalnymi drogami wracamy do Santa Cruz. Po drodze mamy jeszcze punkt widokowy Cabo de Girao. Docieramy w ostatniej chwili. Zachód słońca były stąd niesamowitym widokiem gdyby nie fakt, ze słońce ledwo widać. Ogólnie bardzo mało widać przez mgłę. W krótkich przebłyskach dobrej pogody w szklanej podłodze wysuniętego poza urwisko tarasu widokowego zobaczyć można morze i odległe zielone farmy. Podobno jest to jeden z najwyższych klifów w Europie. Przy wyjściu niespodzianka. Jest juz późno wiec zamknięto wszystkie bramy. Jak dobrze, ze nie na klucz…
Dzień trzeci – płaskowyż Paul da Serra oraz lewada 25 źródeł.
Dziś ponownie spróbujemy dostać się na niedostępny wcześniej płaskowyż. Jednak zanim tam dotrzemy przed nami kolejne podejście do atrakcji punktu widokowego Cabo de Girao. Dzień mamy wspaniały, jesteśmy dosyć wcześnie więc widoki na Funchal, klify wybrzeża oraz odległe podnóże klifu oglądamy w niezbyt wielkim tłumie. Czy droga która wczoraj była zamknięta dziś jest dostępna? Kto to wie. Nie ryzykujemy. Na płaskowyż jest jeszcze wjazd lokalna szosą R209 za Ponta do Sol. Ta trasa to świetny wybór. Już na płaskowyżu groblą prowadzi przez zalane po niedawnych obfitych deszczach rozlewiska. Widok nieziemski. Sam płaskowyż to rozległy obszar o powierzchni 24 km2 położony na wysokości około 1500 m npm. Miejscowi nazywają go gąbką. Rocznie spada tu około 3m deszczu na 1m2, a porowata gleba dość długo przechowuje wodę. Przejeżdżamy go w jedną i druga stronę. Pamiątkowe zdjęcia z wulkanicznymi stożkami w tle i możemy podjąć się wycieczki Lewadą 25 Fontes. Pora niezbyt wczesna i ładny dzień owocują wieloma chętnymi na taki spacer. Na parkingu ledwo udaje się wcisnąć nasza Fiestę w ostatni wolny skrawek trawy. Potem czeka nas długa wędrówka asfaltem w dół. Sama trasa jak na podróżowanie lewadami jest nietypowa. Zwykle ścieżki biegną wzdłuż kanałków z wodą więc nie wspinają sie drastycznie w górę czy dół, jednak tutaj jest inaczej. Gdy juz docieramy do lewady, okazuje się, że jest wąziutka. Bardzo klimatycznie jest iść taka trasą, wśród wybuchającej wokół zieleni, często na skraju przepaści. Gorzej gdy trzeba minąć się z autobusem, tj. wycieczka która się z niego wysypała i idzie zwarta grupą. Na końcu trasy czeka efektowny skalny kocioł z kaskadami wody spadającymi ze sporej wysokości.
Po powrocie z wypadu okazuje się, że dobra pogoda to już przeszłość. Pojawia się mgła a obok auta zaparkowało stado krów. Znaki przedstawiające te zwierzęta, ulokowane gęsto na trasie nabrały nowego wymiaru. Jazda we mgle z widocznością na kilka metrów z perspektywą spotkania takiej przeszkody na asfalcie? Nie jest miło. Uciekamy na wybrzeże w kierunku na Porto Moinz trasa R211 z nadzieją, ze słabą pogodę zostawimy za sobą. Nadzieją płonną niestety… Za to jadąc lokalnymi drogami z bliska zobaczyć można jak żyją tutejsi ludzie. Skromnie, uprawiając niewielkie połacie pól, często podzielone tarasami. Wracamy znów przez płaskowyż jednak juz inna trasą (R209). Ostrożnie. Powoli. I zaskoczenie. Po minięciu parkingu ze szlakiem na 25 źródeł znów mamy słoneczny dzień!
Dzień czwarty – Lewada do Caldeirão Verde oraz Caldeirão do Inferno.
Korzystając z doświadczeń dnia poprzedniego wyprawę wzdłuż wspomnianych lewad planujemy naprawdę wcześnie. Nie mówiąc o tym, że trasa jest też dosyć długa. W sumie prawie 19 km. Na miejscu startu – parkingu w Queimadas jesteśmy jako jedni z pierwszych. Wspaniale jest podróżować wśród przyrody wściekle obrastające strome zbocza, tunele, urwiska na dziesiątki metrów, ścieżki na które wala kaskady wody bez uciążliwego tłumu. Pierwsza trasa kończy się w Caldeirão Verde. U jej końca czeka skalny kocioł ze spadającymi kaskadami wodospadu. Stąd do przejścia jest jeszcze droga do Caldeirão do Inferno. Czy warto przebyć te dodatkowe 5 i pół km? Warto. Na końcu szlaku czekają tunele i wąwóz który daje obraz tego jak natura i woda głęboko mogą rzeźbić skałę. Obecnie jest on prawie suchy. Cała woda lewadami zabierana jest na południowe wybrzeże. Powrót jest już bardziej uciążliwy. Lewada do Caldeirão Verde to popularna trasa. Całe autobusy emerytów ciężko minąć, szczególnie gdy wąska ścieżka biegnie skrajem przepaści a barierka jest uszkodzona. Pozrywane barierki to niestety dość częste zjawisko tutaj. Na szczęście urwiste przepaście którymi wiedzie szlak obrasta gęsto roślinność i to jakoś rozprasza wrażenie stąpania po krawędzi zupełnie bez zabezpieczenia.
Głodni i zmęczeni zmykamy do pobliskiej Santany. To małe miasto dzień wcześniej obchodziło jakieś lokalne święto. Dziś już niestety scena i kramiki są juz rozbierane. Na latarniach pozostały jednak kukły z opisującymi je tabliczkami. Mieszkańcy są na bieżąco – mamy też Donalda Trumpa.
Dzień piąty – spacerem przez Ponta de São Lourenço, Pico do Arieiro, Curral das Freiras (Dolina Zakonnic)
Amatorzy spacerów po półwyspie Ponta de São Lourenço wbijają się jak najdalej się da na wschód lokalna droga R109 by u jej krańca zatrzymać się na sporym parkingu na auta i autobusy. Przybywając tam wczesna porą, nie ukrywam zdziwienia po co tyle miejsca. Jednak zapełni się do ostatniego miejsca. Ponieważ cenimy sobie odkrywanie atrakcji wyspy bez nachalnych tłumów jesteśmy dosyć wcześnie. Ma to też swoją wadę. Dla kolekcjonerów wspomnień zbieranych aparatem fotograficznym najlepsze światło jest tu jednak popołudniu. Szlak podąża do punktu Sao Lourenço, najdalej wysuniętego na wschód półwyspu Madery. Podobno nazwa powstała po tym, gdy João Gonçalves’a de Zarco, jeden z trzech odkrywców wyspy, zbliżając się do tego kawałka ziemi krzyknął „São Lourenço, to za mało!”. Półwysep jest pochodzenia wulkanicznego, zbudowany głównie z bazaltu, chociaż istnieją również formacje osadów wapiennych. W bardzo wielu miejscach Ocean Atlantycki, dla ciekawych turystów wykonał poglądowe przekroje przez wszystkie te warstwy. Wysokie, wyszarpane przez fale klify spadają ku oceanowi, w jednym z miejsc tworząc wręcz wąska ścieżkę z urwiskami po obu stronach. Najbardziej zaskakującą sprawą dla kogoś kto już spędził tu kilka dni jest fakt absolutnego braku drzew. Madera wręcz kipi od roślinności i lasów. A tu mamy półpustynny krajobraz, tłumaczony ekspozycją na wiatr północny. Chyba jedyne drzewa tutaj to palmy posadzone przy Casa do Sardinha, budynku podobno w którym można nawet przenocować, zawierającym też małą ekspozycje dotycząca tutejszej przyrody. Podobno. Dla nas był zamknięty. Koniec szlaku to punkt widokowy Ponta do Rosto. Stąd widać dalszą, niedostępną część półwyspu.
Ale to nie koniec atrakcji na dziś. Mamy apetyt na dalsza wędrówkę. Dzień jest wyjątkowo ładny wiec popróbujemy Veredy do Arieiro. Trasa ta jest zachwalana ze względu na fakt iż łączy dwa najwyższe szczyty Madery, Pico Ruivo (1861 m) i Pico Arieiro (1817 m), przecinając Masyw Centralny, oraz obszar włączony do sieci Natura 2000. Bocznymi drogami, smakując lokalne klimaty dojeżdżamy do schroniska przy którym rozpoczyna się trasa. I nie pójdziemy dalej. Jesteśmy przygotowani na wędrówki po górach ale nie zimą! Wieje tak lodowaty wiatr, że pomogłoby tylko zimowe okrycie. A my go nie mamy.
Obieramy nowy cel a będzie nim Dolina Zakonnic. Jest to mała wioska, a zarazem trudno dostępna dolina położona w centralnej części wyspy Madera. Założyły ją zakonnice z klasztoru Santa Clara z Funchal chroniąc się tam przed atakami piratów w XVI wieku. W tamtym okresie podróż do doliny lub z powrotem trwała co najmniej kilka dni. Była to ciężka i niebezpieczna wędrówka przez skalne góry wyspy. Z tego tez względu to miejsce stało się idealnym schronieniem nie tylko dla zakonnic, ale w późniejszym czasie również dla przestępców i innych osób szukających ukrycia przed światem. Obecnie można się tam dostać o wiele prościej, asfaltową ścieżka na, czterech kolach. Mapa wskazuje, że można tam dotrzeć z Pico Arieiro lokalna drogą przez góry i jest to blisko. Okazuje sie jednak, ze wspomniana droga jest zamknięta. Na wjeździe stoi tablica z informacja ile to Unia Europejska wydała na jej budowę, godziny otwarcia i… zamknięta na kłódkę brama. Trudno, pojedziemy przez Funchal. Ponieważ szukamy wrażeń, chcemy ominąć długi tunel z nową drogą, która w łatwy i przyjemny sposób prowadzi do celu. W tym celu wybieramy stary szlak, który wiedzie przez punkt widokowy na przeleczy Eira do Serrado i… nigdzie dalej. Znów nadziewamy sie na łańcuch i posypany skałami stary asfalt. Pokornie wracamy do drogi w tunelu i stąd penetrujemy dolinę. Curral das Freiras kiedyś była bardzo niedostępnym miejscem. Dziś wspomnianym tunelem podróżuje się szybko i przyjemnie. Podziwiamy widoki, wbijamy się asfaltem między skromne, lokalne domki i tarasy uprawne. Spróbujemy jeszcze zdobyć Pico Ruivo – najwyższy szczyt na Maderze o wysokości 1862 m n.p.m. To sie jednak nie uda. Mgła na kilka kroków, że mało widać. Wracamy…
Dzień szósty – Funchal
Stolica wyspy oferuje bardzo wiele atrakcji z których cos trzeba wybrać. A że słynie z ogrodów na zwiedzanie rozpoczynamy od Jardim Tropical Monte Palace. Jak zwykle meldujemy się wcześnie rano wiec nie ma problemu z parkingiem. Tzn. parkujemy po prostu na ulicy. Ogród został założony przez portugalskiego biznesmena i kolekcjonera sztuki José Berardo, który w trakcie licznych podróży do Chin oraz Japonii zafascynował się kulturą orientu. Można tu podziwiać niezliczone ilości orientalnej roślinności, skrywające w swoim gąszczu jedną z najważniejszych kolekcji azulejos, pochodzących z bogatych pałaców, kościołów, kaplic oraz prywatnych domów dawnego imperium portugalskiego. Wśród licznych zakamarków i dróżek natrafimy jeszcze na wiele posągów oraz elementów bezpośrednio nawiązujących do kultury chińskiej oraz japońskiej, jak posążki smoków, bożków czy psów „Fu”. Jest też sporo zabiedzonych, dzikich piesków, które błagalnie wpatrują sie w turystów i proszą. Bardzo chcieliśmy nakarmić jednego z nich ale nie było czym… W najdalszym końcu parku jest też bar, do którego w kasie dostajemy zaproszenie na degustacje lokalnych win. Ale na lunch skusiliśmy się dopiero przy wyjściu. Sałatki, Tosty, same dobre rzeczy. Przebywając na wzgórzu Monte nie zapomnieliśmy o zabytkowym kościele Nossa Senhora, najstarszym religijnym obiektem w, zbudowany w 1741 roku. To właśnie w jednej z kaplic świątyni znajduje się grobowiec ostatniego cesarza Austrii Karola I Habsburga. Z pod kościoła startują też wiklinowe sanie, którymi zjechać można do centrum. Rozsądek jednak odmówił wejścia i zjazdu, choć duch przygody chętnie by w to poszedł.
Kolejny etap wycieczki to centrum. Jakże trudno się tam jednak parkuje. Jednak parkingi są, tylko trzeba wiedzieć gdzie (chociażby przy stacji kolejki). My jednak zobaczyliśmy je dopiero wędrując pieszo po mieście. Auto zatrzymaliśmy w końcu w porcie. I tu klops – flak w tylnym kole. Ale tym będziemy przejmować się przy powrocie.
Spacerem przemieszczamy się zerkając na najbardziej atrakcyjne miejsca maderańskiej stolicy. Katedrę z pomnikiem Jana Pawła II, Fortaleza-Palácio de São Lourenço, obecnie Muzeum Wojskowe, Mercado dos Lavradores, czyli Rynek Rolników, który przy niedzieli zastajemy zamknięty. To jedna z największych i najbardziej lubianych przez turystów atrakcji Funchal. Począwszy od lat 40. ubiegłego wieku, ten interesujący modernistyczny budynek pełni funkcję targu warzywno-owocowego, zaopatrującego w świeże produkty większość mieszkańców stolicy Madery. Kierujemy się do Fortaleza de São Tiago, która jest prawdopodobnie najbardziej charakterystycznym budynkiem starej części Funchal. Łatwo rozpoznawalny żółty „zamek” to nie tylko doskonały punkt widokowy oraz świetna lokalizacja dla wszystkich fanów kąpieli słonecznych, ale także raj dla miłośników historii oraz sztuki. Gdy w drugiej połowie XVI wieku wyspę zaatakowali piraci, władze miasta zdecydowały się wybudować system fortec oraz murów obronnych, wśród których znalazła się właśnie ta charakterystyczna żółta twierdza. W połowie XIX wieku budowla wchodziła w skład kompleksu używanego przez wojska brytyjskie, a później także przez armię portugalską. Zwiedzamy też Zona Velha, czyli Stare Miasto. To najstarsza dzielnica Funchal, w zalążku której już w XV wieku wybudowano pierwsze – drewniane wówczas – domy osadników. Kiedyś bardzo zaniedbana, dziś bardzo interesująca dzięki słynnym futrynom, pomalowanym w ramach projektu „Arte de Portas Abertas” (Sztuka Otwartych Drzwi).
Wracamy wybrzeżem, wypatrując pomnika Cristiano Ronaldo, który pochodzi z Madery. Ale nie wypatrzyliśmy. Za to skusiliśmy sie na gorące kasztany. I pora próby – trzeba zmienić koło w Fieście. Sprawa banalna, koło z bagażnika, lewarek, klucz… Klucz okazał się rozbity, ponieważ auto ma śrubę antykradzieżową o większym rozmiarze. Klucz po nabiciu na siłę przez kogoś, doskonale pasuje na tą jedna śrubę, ale na pozostałe już nie… Ratuje nas serwis z wypożyczalni. Dwóch, młodych chłopaków lekceważąco spogląda na turystów co to koła nie potrafią zmienić ale miny im rzedną gdy okazuje się, że ich klucze też nie pasują i musza wracać po narzędzia do biura…
Dzień siódmy – Lewada da Fajã do Rodrigues, Cristo Rei da Ponta do Garajau
Jeden z ostatnich dni pobytu. Z dużą przyjemnością wspominamy poprzednie podróże wzdłuż lewad. Na pożegnanie zatem również połazimy szlakiem wzdłuż kanału. Lewada da Fajã do Rodrigues położona jest w pobliżu São Vicente. Już widzieliśmy wejście na szlak drugiego dnia gdy szukałem bocznego wjazdu na płaskowyż. Do miejsca gdzie rozpoczyna sie szlak można podjechać samochodem. Kanał przy którym będziemy wędrować to nowa konstrukcja wiec jest szeroki i wybetonowany. Widoki po drodze jak zwykle niesamowite. I bardzo mało innych chętnych na piesze wycieczki. Po około 3 km szlak się kończy. Jednak dla chętnych jest jeszcze możliwość przejścia tunelem. Ma on bagatela 1 km w jedna stronę. Jesteśmy chętni, wbijamy sie w skalna dziurę, i przeciskamy sie w kierunku małej, odległej plamki światła. Jest bardzo ciasno, czasami nisko więc o cios w głowę po zahaczeniu stropu nie trudno (zaliczyłem).
Po powrocie ze szklaku, duch przygody (ja) znów czuje zew odkrywcy i namawia głos rozsądku (moja miła), żeby spróbować szutrowej trasy na płaskowyż. Ponieważ dziś jest juz sucho i po drodze nie płyną strugi wody jak ostatnio, rozsądek ulega. Fiesta jednak nie jest stworzona do jazdy po kamieniach. Jak na takie autko radzi sobie jednak świetnie! Rozsądek w 1/3 trasy jednak otwiera zaciśnięte powieki i kończy zabawę. Wracamy.
Do wieczora jest jeszcze kilka chwil więc zahaczymy o ciekawe miejsce jakim jest Cristo Rei, pomnik Jezusa ulokowany na skalnym klifie w Ponta do Garajau. Mamy lokalizacje w nawigacji więc gładko dojeżdżamy małymi lokalnymi drogami do sporego parkingu. Stad to tylko kilka kroków. Sam pomnik nie jest duży, jednak wrażenie sprawia miejsce w którym został zbudowany. Z parkingu widać cienka serpentynę drogi, którą wybudowano na dół klifu. Wprost zaprasza, żeby zjechać i zobaczyć ocean i plażę. I rzeczywiście dojeżdżamy do samego wybrzeża, na którym jest nawet plaża z wysypanych, drobnych kamieni. Widoki o zachodzie słońca nieziemskie.
Dzień Ósmy – spacerem przez – Santa Cruz
Za kilka godzin zobaczymy wyspę przez małe okienko samolotu w drodze do domu. Te parę chwil zanim skończy się maderski epizod naszych podróży spędzimy spacerując po Santa Cruz. Tu jak wszędzie indziej widać jak wielkie nakłady ponieśli mieszkańcy by unowocześnić, uatrakcyjnić wyspę. I że czasy prosperity się skończyły. Piękny deptak wzdłuż brzegu, porozrywało gdzieniegdzie morze i nikt nie dodał wyrwanych, ozdobnych kamieni. Basen miejski suchy, z piachem, ze zniszczona zjeżdżalnią w kształcie orki. Wybite okna w nabrzeżnych domach… Stara, zabytkowa cześć miasta nadal jednak prezentuje się świetnie. Kościół Santa Cruz. W centrum warto zobaczyć bardzo ładny zbudowany przez króla Manuela I, którego początki sięgają małej kaplicy, wybudowanej w 1533 roku, budynek magistratu, wąskie handlowe centrum, mały targ.
I wracamy do domu…\
Ślad zostawiony na wyspie…