Bałkańska przygoda 2015
–
W pewną lipcową noc 2015r, z pewnym dreszczykiem emocji wobec nieznanego, zarzucam bagażami skrzynię ładunkową mojego Hiluxa by wyruszyć właśnie tam. Przez Słowację, Węgry i Chorwację dotrę do Bośni i Hercegowiny, Czarnogóry oraz Albanii by podróż zakończyć w Grecji. Plan mamy taki aby połowę z ponad dwóch i pół tysiąca kilometrów zaplanowanej trasy przebyć pierwszego dnia docierając na Węgry, nad chorwacką granicę. W ciągu następnego tygodnia, już niespiesznie, przejedziemy przez wszystkie wspomniane kraje aby podróż zwieńczyć greckimi wakacjami na wyspie Kefalinia.
BOŚNIA I HERCEGOWINA.
Wjeżdżając do tego kraju trudno pozbyć się myśli o niedawnej wojnie. Ale od jej zakończenia minęło już kilkanaście lat. Czas i hojna ręka Unii Europejskiej zatarły wiele śladów po kulach. Zburzone miasta odbudowano. Drogi, a przynajmniej te główne, przywrócono do całkiem przyzwoitego stanu. Sporo tu także nowych, wykutych w skalnych zboczach tras. Turysta przyzwyczajony do WiFi, internetowych rezerwacji i płacenia plastikową kartą nie będzie zawiedziony. W hotelach nie ma z tym problemu. W pewnym sensie czas się tu jednak zatrzymał. Nowoczesność i zachodnioeuropejski styl życia nie zdążyły się tu jeszcze zadomowić. Można odnieść wrażenie, że najpopularniejszym autem na ulicach jest wciąż Volkswagen Golf II generacji. Do pewnego stopnia ma to swój urok, chociaż zapewne nie dla mieszkańców. Dla mnie to nieco dziwny kraj. Każdy urząd, nawet prezydencki, obsadzany jest potrójnie, tak aby Serbowie, Chorwaci i Bośniacy mieli satysfakcję, że rządzą. Potrójne koszty i potrójne kłótnie…
Co urzeka w tym małym bałkańskim kraju? Przede wszystkim przyroda. Pierwszy zachwyt następuje niedługo po przekroczeniu granicy na rzece Sawa. Kanion rzeki Vrbas wije się stromymi ścianami wzdłuż drogi wiodącej do Banja Luki. Cały kraj, otaczające człowieka zewsząd góry, rzeki, wodospady, zapadają w pamięci. Na każdym kroku nie da się jednocześnie nie zauważyć różnorodności tej ziemi. Na ulicach chrześcijanie mieszają się z muzułmanami. Meczety stoją obok kościołów. Mizary kontrastują z cmentarzami wypełnionymi krzyżami. Dla przybysza z jednorodnej religijnie Polski ta niecodzienna inność islamu przyciąga uwagę, wzbudza zainteresowanie, wyostrza zmysły. Mijane po drodze białe minarety, kobiety ubrane w podobne do stroju zakonnic kwefy, zwykle czarne ale też i kolorowe, wzorzyste. Tak odziane panie są jednak w mniejszości. Większość muzułmańskich kobiet nosi się po europejsku albo przywdziewa tylko chusty. Niezmiernie rzadko zdarza się ujrzeć zakrywający twarz nikab.
Zajeżdżamy do Travnika aby zobaczyć szesnastowieczny Meczet Sulejmanije, czyli tak zwany Kolorowy Meczet, osmańskie grobowce, górujący nad miastem zamek. I zadbane wspomnienia komunizmu w postaci odsłoniętego w… 2009 roku popiersia Josipa Broz Tito. Pod pomnikiem z czerwoną gwiazdą leżą świeże kwiaty. W Blagaju odwiedzamy pochodzący z XV wieku klasztor Derwiszów. Licznie ściągają tu na wycieczki muzułmanie. Zatrzymujemy się też w Jajcach, jednym z głównych ośrodków turystycznych dawnej
Jugosławii. Tu oglądamy pozostałości starożytnej świątyni Mitry, ruiny fortecy i średniowiecznych obwarowań miejskich, romańską dzwonnicę, katakumby z kryptą królewską z XV wieku oraz, robiący wrażenie, 30-metrowy wodospad w środku miasta. W centrum odnowionymi ścianami lśni meczet ale muzułmańskich mieszkańców w Blagaju jest niewielu. Wojna przegoniła stąd Bośniaków, pozostali tu głównie Chorwaci.
Wielką atrakcją Bośni i Hercegowiny jest także Mostar. Wieczorem spacerujemy po zabytkowym Starym Moście, pierwotnie wybudowanym w 1566 roku i zburzonym przez Chorwatów w trakcie działań wojennych w listopadzie 1993. Teraz, odbudowany, kipi od życia i tłumów turystów. Bliskość Chorwacji oznacza także najazd wycieczkowiczów nad pobliskie wodospady Kravica. Parking, bilety, porządek i… znowu masa ludzi. Ale taki stan rzeczy to wcale nie normalność w tym kraju. Wystarczy odjechać trochę dalej i tłumy znikają.
Średniowieczną osmańską twierdzę oraz meczet w Počitelj, zaledwie 30 kilometrów od Mostaru, oglądamy właściwie sami. I takie wrażenie, spokojnego – mimo wakacyjnego sezonu – kraju, pozostanie mi w pamięci po podróży przez Bośnię i Hercegowinę.
CZARNOGÓRA.
Kolejne państwo, i kolejna pozostałość po dawnej Jugosławii, to zupełne przeciwieństwo Bośni i Hercegowiny. Tu, przemierzając główne drogi czy zbaczając nawet trochę dalej, wszędzie natykamy się już na wakacyjny tłok. Durmitor to góry w północnej Czarnogórze. Mimo że nie najwyższe czy największe to jednak na tyle niezwykłe, że nie sposób ich ominąć. Rzeka Tara żłobi w nich najgłębszy w Europie kanion, który dochodzi nawet do 1.300 metrów. Jeśli jednak nie uprawia się raftingu to trudno docenić piękno przełomów. Rosnące gęsto wzdłuż drogi drzewa rzadko pozwalają coś w dole zobaczyć. Za to kanion wypełniony błękitem wody spiętrzonej zaporą na rzece Pivie robi wrażenie.
Žabljak, w którym spędzamy noc, to kolejny dowód na sukces czarnogórskiej turystyki. Miejscowość mała a wprost zalana ludzkimi masami. Pobliskie Czarne Jezioro rano wydaje się
zaciszne i miłe, by około południa pokazać się od tej bardziej ciemnej strony, zatłoczonego autami wyjazdu oraz morza wycieczkowiczów szukających okazji do kąpieli w chłodnej wodzie.
Uciekamy gdzieś bocznymi drogami, przez wielkie zielone połoniny, wśród szarych zębów skał, stad owiec, koni i pasterskich szałasów. W jednym z nich dostajemy sery i chleb, prawdziwe, dobre lokalne jedzenie… Jadąc nad Adriatyk, ku Zatoce Kotorskiej, udaje nam się korzystać z uroków podróży pustymi wioskami przez malownicze doliny. Potem cudne widoki na słynną Bokę, gdzieś nad dachami miasta Risan, i już zanurzamy się w małe weneckie miasteczka, w których… ponownie tłumy ludzi i sznury aut. Nazwa „boka” pochodzi z włoskiego słowa bocca oznaczającego usta bo z lotu ptaka zatoka podobno je przypomina. Nie jestem przekonany do tej teorii, może mam zbyt małą wyobraźnię. Wybrzeżem, przez Dobrote, Kotor i Tivat objeżdżamy ten śródziemnomorski fiord. Nie jest łatwo, za Kotorem droga szeroka jest na jedno auto, a chętnych, również tych jadących z przeciwka, sporo.
Podobne tłumy spotykamy także w Budvie i Ulcinj. To pierwsze miasteczko zapamiętamy nie tylko dzięki urokliwej starówce z historią sięgającą IV wieku przed naszą erą ale też za sprawą pogawędki na taryfikator i dwa języki z panem mundurowym po przejechaniu przeze mnie skrzyżowania na żółtym świetle. Na kartce za takie wykroczenie miał wypisane 400 euro. Po odwołaniu się do słowiańskiej przyjaźni oddał dokumenty bez konieczności opłaty słonego przelewu na pobliskiej poczcie.
W Ulcinj, zamieszkałym już w większości przez Albańczyków, zastaje nas weekend. Wieczorem w porcie pięć dyskotek i wytrwały muezin. Wszystko to miesza się w jeden kakofoniczny dźwięk. Stare miasto będące iliryjską fortecą założoną 2.500 lat temu góruje nad okolicą. Dla strudzonych wędrowców oferuje pokoje również z widokiem na morze, gdzie tego hałasu na szczęście nie słychać.
ALBANIA
Ten kraj jeszcze do niedawna był zamknięty i niedostępny. Powojenną jego historię zdominował jeden człowiek – Enver Hodża. Zanim umarł, w 1985 roku, zarządzał swoi rodakami jak prywatnym folwarkiem, bez oglądania się na światowe potęgi, podpisane układy międzynarodowe, cokolwiek. Za pomoc w walce z niemieckim okupantem swemu przyjacielowi Josipowi Broz Tito oddał Kosowo. W 1945 roku nakazał postawienie min w cieśninie oddzielającej Albanię od greckiej wyspy Korfu, w wyniku czego uszkodzone zostały brytyjskie okręty. Przyłączył kraj do Układu Warszawskiego by po śmierci Stalina się wycofać i zająć sowiecką bazę okrętówpodwodnych we Wlorze, wraz z całą flotą i zapasami. Nawiązał współpracę gospodarczą z Chinami ale zamiast zapłacić za dostawy wolał zerwać stosunki dyplomatyczne. W 1967 roku Hodża zakazał wszelkich praktyk religijnych. Burzono świątynie, pozostawiając tylko wybrane budowle, które miały stanowić świadectwo kultury. Ale najbardziej widoczny ślad jego szaleństwa to rozsiane po całym kraju małe i większe bryły betonowych schronów.
Wszystko to jest już jednak przeszłością. W 2009 roku Albania została przyjęta do NATO i obecnie stara się o włączenie do Unii Europejskiej. Na własne oczy widzę jak dynamicznie Albańczycy rozwijają swój kraj. Jak szybko następują tu zmiany widać przede wszystkim na drogach. Po lekturze przewodników z góry nastawiłem się, że będą tu same dziury. Nic bardziej mylnego. Do Tirany prowadzi trasa o standardzie autostrady a dalej, na południe, nowiutkie czarne szosy. To nic, że jeszcze brak wiaduktów, przez co miejscowi wolą jeździć poboczem, autostradą pod prąd, zamiast zawrócić kilkanaście kilometrów dalej. To nic, że piesi przeskakują przez betonowe zapory oddzielające kierunki jazdy, że brak przystanków zmusza ludzi do robienia dziur w ogrodzeniu, przy których zatrzymują się autobusy. Główne drogi są nowe lub właśnie są budowane. I tylko krowy jeszcze o tym nie wiedzą. Puszczane wolno przez rolników same wracają do gospodarstw z pastwisk, przechodząc niespodziewanie przez środek jezdni. Kiedyś nie stanowiło to problemu, bo i tak nie dało się szybko jechać. Dziś o przykrą niespodziankę nie trudno…
Prosto z granicy ruszamy w kierunku Gór Przeklętych. Na kilka dni przed wyjazdem media informowały o bandyckim napadzie na czeskich turystów, których postrzelane ciała znaleziono w rozbitym aucie zepchniętym w górską przepaść. Zastanawiam się czy tu jest bezpiecznie? Mówi się, że po wsiach niemal w każdej chałupie jest karabin. A w miastach panoszy się ponoć mafia. Odpędzam złe myśli. Trasa początkowo wije się serpentynami świeżo położonego asfaltu w górę. Po drodze liczne punkty widokowe i tablice informacyjne mówiące, że w zasadzie wszystkie te inwestycje finansuje Unia Europejska. Cywilizacja wielkimi krokami wkracza w każdy zakątek Albanii. Buldożery pracują cały czas i już wkrótce nie będzie tu zapewne dzikiej drogi przez góry. Trochę szkoda.
Następny cel to, nazywany miastem tysiąca okien, Berat. Okazuje się być miejscem bardzo urokliwym. Ten tysiąc okien to żaden wymysł. One rzeczywiście tu są. Spoglądają na przyjezdnych ze stromego wzgórza, na którym pobudowano setki domów. A w każdym okna. W mieście sporo zabytków. Jest tu zamek, kilka meczetów, katedra, liczne cerkwie. Berat miał wiele szczęścia, wielki wódz postanowił uczynić zeń miasto-muzeum. Nie zburzono więc w nim „wszystkiego co stare i niepotrzebne”. Tutaj też przekonać się można jak niewielki jest jeszcze ruch turystyczny w Albanii. Przy odrobinie fantazji można wjechać na dziedziniec górującej nad miastem twierdzy autem. Jest tu parking a przed zamkiem kilka przaśnych knajpek. Tłoku brak.
Albanię od bardziej dzikiej strony poznajemy na drodze SH74 prowadzącej do Gjirokastry. Dobrze, że przyjechaliśmy tu Hiluxem, który wiele zniesie. Droga szybko przechodzi w szutrową by po kamieniach, dziurach, wykrotach, wśród przepięknych widoków prowadzić od jednej wioski do drugiej. A w każdej mały przydrożny cmentarzyk, stada kóz i owiec oraz pomnik z czerwoną gwiazdą będący pamiątką niedawnych porządków. Droga dziurawa i byle jaka ale na szlaku mijamy się z pędzącym orszakiem ślubnym, który, bez litości dla zawieszenia aut, prowadzi kilka luksusowych limuzyn znanej niemieckiej marki. Takie jest wnętrze kraju, puste i piękne.
Zupełnie inaczej sprawa przedstawia sie na wybrzeżu. Niskie ceny i ładne plaże przyciągają ogromne tłumy, również zagranicznych turystów. Tak jest w Sarandzie, we Wlorze i w Dures. Tłoczno jest także przy pobliskich źródłach Syri i Kaltër. Pielgrzymki aut zatrzymują sie gdzie bądź by podziwiać krystaliczną wodę. Niektórzy nawet kąpią się w tym płynnym lodzie. Tłumy przemierzają również ruiny starożytnego Butrintu założonego jak mówi legenda przez uciekinierów z Troi.
GRECJA
W końcu wjeżdżamy do Grecji. Droga na Janinę to jedna z głównych tras. Mam jednak nieodparte wrażenie, że właśnie obywa się tu jakiś strajk. Przez więcej niż godzinę na granicy nie odprawiono żadnego auta. W końcu wjeżdżamy do Grecji. Odbijamy w bok, do Parku Narodowego Wikos-Wjosa. Słynie on z długiego na 12 kilometrów wąwozu, którego ściany dochodzą do tysiąca metrów wysokości. Lokalna droga i pierwsza niespodzianka – żółw na asfalcie! Udaje mi się go wyminąć ale dalej jadę już bardziej uważnie bo jest ich więcej. Prowadzę Hiluxa na potężne wzniesienie. Albo raczej na szczyt wielkiej góry. Wieńczy ją jakiś ogromny spiżowy pomnik. Musimy jednak stąd uciekać. Błyska i zaczyna padać. A na wyciągnięcie ręki mamy taką bryłę żelastwa. Trudno w to uwierzyć ale niemal wszystkie greckie wieczory będą wyglądały właśnie tak. Deszcze, burze, błyskawice.
Janina to miasto założone jeszcze w czasach bizantyjskich. Spacerujemy po zabytkowym starym mieście otoczonym obronnymi murami. Uwagę przyciąga stary meczet i dom Alego Paszy. W małych restauracyjkach, jakich wiele pod miejskimi murami, serwują pyszne jedzenie.
Na prom w Vasilikach docieramy z kilkugodzinnym wyprzedzeniem ale biletów i tak już brak. Wszystko zarezerwowane. Jednak uczynni Grecy upychają samochody na grubość lakieru i Hilux jakoś się mieści. Uff… Ale nie wszyscy chętni popłyną dziś na Kefalinię.
Sama wyspa to raj dla miłośników jazdy poza asfaltowymi drogami. Podczas kilkudniowego pobytu staram się wyszukiwać szutrowe skróty by jak najbardziej oddalić się od cywilizacji. Nie jest to tutaj trudne. W 1953 roku wyspa doświadczyła ogromnego trzęsienia ziemi, podczas którego zginęły setki ludzi. W gruzach legła większość budynków, w tym zabytkowe domy pamiętające czasy Republiki Weneckiej. Mieszkańców ewakuowano ale z ponad stutysięcznej społeczności na wyspę powróciła mniej niż połowa. Śladów tych tragicznych dni trudno nie zauważyć. Wiele tu opuszczonych domów, kościoły, z których pozostały tylko fasady. A że ziemia jest tu nadal niespokojna (w 2014 roku czujniki wskazały tu 6,1 w skali Richtera) na Kefalinii brak wielkich hoteli i tłumów turystów na rozległych piaszczystych plażach. Ale najlepiej będziemy chyba wspominali wyprawę do Parku Narodowego Ainos. Hilux pracuje tu dzielnie wszystkimi kołami wjeżdżając na liczący 1.627 metrów n.p.m. najwyższy szczyt wyspy. Wspaniałe widoki.
Po trzech tygodniach turlania się po bałkańskich drogach i bezdrożach, z bagażem pięknych wspomnień i pamiątek, wracamy do domu. Gdzieś w głowach tłucze się jednak myśl, że niebawem trzeba tu jeszcze wrócić aby znowu ujrzeć uroki tej zamieszkanej przez ludzi różnych kultur i wyznań ziemi. Zanim pokryją asfaltem wszystkie drogi, zanim zaleje je dziki turystyczny tłum, za którym pojawią się tandetne pamiątki, zakazy wjazdu, dotykania zabytków i wysokie ceny…
Artykuł ukazał się w miesięczniku WYPRAWY4x4, nr 30
TRASA DO POBRANIA
(KLM) (GOOGLE MAPS)
–
CZYTAJ TEŻ