10.000 km w podróży przez Europę do Portugalii
Ten wyjazd planowaliśmy już w roku ubiegłym. Szczegółowo ułożona trasa, zarezerwowany domek na miejscu, przewodniki wertowane z niecierpliwością żeby już. I nie wyszło…
Za to rok 2012 to spełnienie marzeń o podróży najbardziej na zachód jak tylko się da.
O drugiej w nocy, pod Warszawą ruszamy w drogę. Przed nami prawie 5000 km do celu gdzieś tam nad Atlantykiem. Nie nastawiamy się na dojazd żeby szybciej, gdyby chodziło tylko o sprawne pokonanie kilometrów samolot byłby szybszy, wygodniejszy i … zważywszy rekordowe ceny paliwa chyba mniej kosztowny….
Planowana trasa:
DROGA
Warszawa – Kinderdijk → 1227 km
Kinderdijk – Amiens – Paryż – Wersal → 448 km
Paryż – Saint Mont Michel – Niort → 690 km
Pampeluna → 500 km
Alcázar de San Juan → 540 km
Consuegra – Cacares → 400 km
Merida → 420 km
PORTUGALIA
plaża w Sesimbrze
Lisbona
Sintra – Castelo dos Mauros – Cabo da Roca
Fatima – Obidos
Winnica Fonseca – plaża w Portinho da Arrabida
Alcobaca – Bathala
Evora – owalny kromlech w Almendres
POWRÓT
Sesimbra – Tomar – Avila
Avila – Segovia – Peñaranda de Duero
Peñaranda de Duero – Burgos – Liburne
Liburne – Kalsruhe – DOM
Na początek poszukiwanie autostrady. Bo gdzieś tu już jest → JUŻ W WARSZAWIE. Ale żeby pomocny w znalezieniu znak jakiś to nie. Pani w nawigacji twierdzi że można podjechać nowym kawałkiem asfaltu od lotniska ale jakże się myli… ominąwszy wykopy i niedokończone filary zawracamy, żeby poszukać wjazdu który miałem gdzieś tam w pamięci.
Polskie krajobrazy skryte w ciemnościach, jeszcze niedokończone zjazdy i wiadukty, i nierówny asfalt pod bieżnikiem, i śmieszne ograniczenia prędkości na AUTOSTRADZIE jakby 70, 60, 40 km/h. Rodzinne klimaty żegnamy na ostatniej po tej stronie granicy stacji ORLENU gdzie za ludzkie pieniądze nasze i całe rzędy innych aut chce napełnić baki. To wszystko jeszcze bardzo wcześnie a już za chwile niemiecka autostrada wita całą swą szerokością darmowego i szybkiego jednak troszku starego asfaltu.
Pogoda nie rozpieszcza, niby lipiec a termometr wyświetla żenująco niskie liczby. I ten deszcz… Germania ogólnie jakoś ze względu na krajobrazy nie bardzo odbiegające od uroków Mazowsza mija monotonnie i wreszczcie witamy niebieski znak NIDERLANDY.
A potem morza traw i łaciate farmy, i wskazania poniżej poziomu morza na nawigacji. U celu czekamy atrakcji i są! Kinderdijk (link) to największe skupisko wiatraków w kraju. Sama wieś zbudowana na osuszonym polderze pod Rotterdamem to rząd ślicznych domków przy drodze → wąziutkim asfalcie z którego ekolodzy wycięli dodatkowo dwie ścieżki rowerowe. Niby że droga jest dla aut ale nawet jedno słabo się mieści nie mówiąc o omijaniu pojazdów jadących z przeciwka. Ale rowery przejadą wygodnie
I wiatraki. Zbudowane w XVIII wieku, obecnie wpisane na listę UNESCO, porozrzucane pomiędzy licznymi kanałami i równiutko wyasfaltowanymi ścieżkami dla turystów. Wszystko do pooglądania z daleka → prywatna, zamieszkana własność. Poza jednym z biletami i skromnymi eksponatami do obejrzenia. Ale warto !!!
Wieczór to poszukiwania spokojnego i niezbyt drogiego miejsca na nocleg. Się mogłoby wydawać że w takim turystycznym miejscu będzie to łatwe ale… nie jest. W okolicy brak tanich lokali. Hotelowa obsługa w nienagannych garniturach informuje grzecznie o braku trzyosobowych pokoi. I okoliczne uroki kanałów, starych kamieniczek z frontami jak staruszkowie pochylonymi ku mętnej wodzie oglądamy z poziomu samochodowych foteli. I jest tak późno a dzień był taki długi, ze już nam się nie chce… Coś tam się znalazło więc rano trzygwiazdkowe śniadanko i… śniadanie okropne – jajecznica z proszku.
3. FRANCJA
Ze wzgledu na mozliwość dostepu do internetu (niby urlop a trzeba byc w zasiegu) odwiedzamy czesto bary McDonald’sowe. Po kiepskim, holenderskim śniadanku poprawka planowana tamże nie wyszła, tutaj centrum handlowe i bary czynne dopiero OD JEDENASTEJ!!! I jeszcze jeden przykład -> wieczorem zabrakło paliwa i w przy autostradowej miejscowości parę minut PO OSMEJ z trzech stacji benzynowych czynna była tylko automatyczna. A pobliski sieciowy market → zamknięty. I wszystko to w powszedni dzień.
Kierujemy się na Paryż.
Opuszczamy na chwile autostradowe szerokości by popatrzeć na XIII wieczna katedrę Notre Dame w Amiens (link). Mówi się o niej, ze jest jedną z najpiękniejszych budowli francuskiego gotyku. Dla nas ma jeszcze jedną nieoczekiwaną zaletę → w sezonie wakacyjnym (zaboli to nas potem w Paryżu) nie ma tu nachalnego tłumu zapychającego kolejką wszystko co wyjątkowe.
Robi wrażenie 🙂
Krótki spacer i znów pomiędzy liniami wytyczającymi najszybszą drogę do celu.
Paryż
Rzeczy rzucone w kąt pokoju i nareszcie już piechotą na miasto. Na początek metro i stacja Champs-Elysees a dalej spacer nad Sekwaną do wieży Eiffla. Nad nami ponad 300 m kutej stali, pracowicie wynitowanej na wystawę światową w 1889r. Zajadamy naleśniki z widokiem na całe kilometry ludzi karnie stojących w kolejce do widoków i ochów z któregoś tam z trzech poziomów wieży. Spędzanie pięknego popołudnia w kolejce → nie dla nas. Okolica pełna jest ciemnych typów zachęcających do gry w trzy karty i sprzedawców dzwoniącymi rytmicznie wisiorkami zrobionymi na kształt wieży Eiffla. I wojska → pod bronią automatyczna jak w Bejrucie. Zostawiamy to wszystko by po drugiej stronie rzeki spacerkiem poszukać kolacyjnych atrakcji. Jest piękny, niedzielny wieczór, tłumy turystów i ani jednej czynnej knajpy. Światynie Lukullusa gdzie spodziewalismy się kosztować wyśmienitej francuskiej kuchni pozamykane z krzesełkami ustawionymi w wysokie piramidy. Tylko Turkowi chce się pracować. Duża restauracja, kolejka ludzi i tradycyjne tureckie jedzenie. Ani dobre ani tanie.
Następny dzień zaplanowany na zwiedzanie Luwru, katedry Notre Dame, Pól Elizejskich i inne atrakcje. Plan rzekłbym wykonany w 50%. Jedno z aut zaliczyło poważna awarię i jako tako się toczy ale nie do Portugalii. Zostawiamy uroki miasta naszym rodzinom i szukamy serwisu. Jeden znaleziony w necie właśnie zmienił autoryzacje. Nie naprawią. W drugim nie atoryzowanym możemy umówić się za dwa tygodnie… Odsyłaja do innego ale tam robia tylko nowe auta, kompletna klapa. Auto psuje się dokumentnie i gaśnie. I konkluzja, gaśnie zawsze po skręcie kół. A na drążku kolumny kierowniczej leży wiązka elektryczna, którą znajomy mechanik telefonicznie radzi podciągnąć wyżej żeby nie obcierała i… eureka – działa !!!
I tyle sobie zobaczylismy Paryża, ze się autkiem przez miasto w korkach przejachaliśmy. Ale to my. Pozostała część wycieczki nogi ma umęczone od spacerowania od jednej do drugiej, do trzeciej itd atrakcji.
Prujemy po nasze rodzinki do centrum miasta i wbijamy się w kilometry aut.
Już w komplecie kierujemy się na Wersal (link). Jeszcze trzeba się dopchać do obowiązkowej rundy wokół Łuku Triumfalnego (link) trasa defilad Av. des Champs-Elysees. Do ronda korek niesamowity. Na rondzie chyba z 7 pasów i wolna amerykanka. Tuż obok potrącili się dwaj kierowny skuterów i już sie okładają pomiedzy autami ;). Dalej pusciutko i bezproblemowo…
Jest poniedziałek, więc wspaniałości pałaców budowanych, rozbudowywanych i przerabianych przez kolejnych Ludwików są dla nas zamknięte. Ale ogrody mają dodatkowy atut → dziś mamy darmowy wstęp. Żeby nie było za dobrze, fajerwerki w postaci fontann wyłączone. Przechodząc obok gigantomanii Pałacu, przepychu złoceń nie dziwię się, że pod naporem wyciśniętej podatkami tłuszczy ich mieszkańcy zostali skróceni o głowe .
Ogród ze względu na swe eleganckie rozplanowanie i dekoracje jest uważany za pierwowzór ogrodu w stylu francuskim. Spacerujemy wśród wielkich, żywopłotowych labiryntów, stawów, fontann. Park rozciąga się na powierzchni 800 ha. Im dalej od pałacu tym park jest skromniejszy i jakby mniej zadbany. I ludzi coraz mniej :). Na koniec rozczarowanie → niemała wyprawa do sentymentalnej wioski Marii Antoniny zakończona niepowodzeniem → teren sprzedany prywatnemu właścicielowi i niedostępny.
Jeszcze jeden paryski nocleg, cienkie francuskie śniadanie i pora ruszyć dalej.
Na początek za cel obieramy Mont Saint Michel (link) drugie po Paryżu najchętniej odwiedzane miejsce turystyczne we Francji. W słocie i chłodzie przebijamy się autostradami w kierunku wybrzeża. Tutaj wdziawszy ciepłe polary jakże niestosowne wobec wakacyjnej pory przybliżamy się coraz bardziej do klasztoru który Michał Archanioł polecił wybudować św, Aubertowi na początku VIIIw. Opornemu świętemu anioł wypalił dziurę w czaszce by posłuchał woli Bożej na co dowód w postaci rzeczonej czaszki spoczywa w katedrze w pobliskim Avranches. Trzeba przyznać, ze miasto na skale już z daleka robi wrażenie, Wśród płaskiego wybrzeża porośniętego równo trawą wyrasta nagle kamienna szpica turystycznej obecnie atrakcji. Kiedyś autem podjeżdżało się pod samą bramę miasta. Parking na grobli był mały, dla chętnych pozostawały jeszcze miejsca poniżej mające pewną ukrytą wadę → podczas przypływu całkowicie zakrywała je woda i …. duma właściciela bywała mocno podniszczona przez słona wodę i fale.
Czasy się zmieniły bo:
teraz za parking służy ogromna łąka z TYYYSIĄĄĄCAMI miejsc. I elektryczny autobus z kierownicą na końcu i początku (żeby nie musiał zawracać) i zawiezie i odwiezie… I kompleks wystawowy budują z toaletami … itd. itd.
I tylko ludzi tu za dużo.
Spacerem dla ładnych widoków podchodzimy coraz bliżej i bliżej. Tuż za bramą tłum fala za falą zapycha wąziutkie uliczki… Uciekamy od całego tego zamieszania na mury miejskie gdzie zaciszniej i widoki ładne. Podczas odpływu miasto otacza morze nie wody jednak a mułu i piachu (patrz zdjęcie poniżej). Po przyborze wody widoki nie dorównują tym ze starych pocztówek (zatoka jest coraz bardziej zamulana przez pobliską rzekę) chociaż może po prostu nie doczekaliśmy pełnego przypływu (różnica poziomów 14 metrów !). Nasyciwszy oczy widokami a kieszenie stosownymi pamiątkami zabieramy się elektrobusem na parking by PO WŁACZENIU OGRZEWANIA ruszyć dalej na zachód.
Jazda autostradami w kierunku Bordeaux ma taką zaletę, że jest pozbawiona opłaty :). Wobec kosztów całego przedsięwzięcia taki mały finansowy sukces cieszy. Gonimy kilometry ale późna pora sprawia, ze poddajemy się w miejscowości Niort. Internet podpowiada, ze najlepszą cenę za nocleg uzyskać można w hotelu sieci Premiere Classe. Jednak na miejscu wejścia strzeże klawiatura do wprowadzenia kodu rezerwacji a żywy człowiek już dawno poszedł do domu. Nie ma zmartwienia, hoteli w zasięgu wzroku jest kilka, znajdzie się coś i… klapa, nie ma. Życzliwa recepcjonistka z jednego z nich obdzwania pobliskie miejscówki i coś tam dla nas wynajduje (pozdrowienia dla miłej pani z Kyrida:).
4. HISZPANIA
Następny dzień to banalny odcinek raptem 500 km do Pampeluny.
Rzut oka na Bordeaux i dalej trasą w kierunku do granicy hiszpańskiej. Na postoju mała pułapka na parkingu. Toaleta w dziura w podłodze działa jak prysznic jeśli włączysz spłukiwanie będąc w środku ;). Odbijamy z autostrady w lokalną N 121A i droga zaczyna wić się coraz bardziej, coraz wyżej, coraz bardziej we mgle. I temperatura → 13 stC (patrz zdjęcie z nawigacją)! Po przekroczeniu gór temperatura robi się bardziej przyjazna a teren bardziej płaski z widokami po horyzont.
Nie planowaliśmy tego. Chcieliśmy po prostu zobaczyć baskijską Iruńe (strona miasta) będąca ważnym punktem dla pielgrzymujących do Santiago de Compostella a trafiliśmy w środek fiesty ku czci św. Fermina.Odkąd Ernest Hemingway rozsławił ją w swojej powieści „Słońce też wschodzi” główna jej atrakcja czyligonitwa byków przyciąga tysiące turystów z całego świata. Super, rewelacja, fajnie tylko gdzie przenocować jak tu tylu chętnych na hotelowe pokoje. Ale jest, ładny hotel na przedmieściach ma wprawdzie tylko dwójki ale za to z szeeeerokimi łózkami więc pomieścimy się i w trójkę z naszymi pociechami za serdecznym przyzwoleniem obsługi :).
Wdziawszy stosowne stroje czyli białe lub po prostu jasne koszule i spodnie oraz otrzymane w hotelu pamiątkowe, czerwone chusty jedziemy autobusem podziwiać pampeluńskie atrakcje.
Wieczór zastaje nas już w hotelu. Bo dzień był bardzo długi, bo na mieście jest już zimno, bo nasze pociechy trzeba położyć spać. Nocne atrakcje fiesty czyli sztuczne ognie oglądamy już z poziomu +2 hotelu bo rano… rano idziemy na gonitwę!
Miła pani z recepcji radzi jechać pierwszym autobusem punkt 6.30 żeby dopchać się do dobrych miejsc. Z bólem ale dajemy radę. Jest jeszcze ciemno, termometr wskazuje tylko 14 stC ale jedziemy. Na miejscu jeszcze kawa i buła (bary rano maja już przygotowane ogromne sterty śniadaniowych atrakcji i szukamy miejsca. He he he. Gonitwę przyjdzie nam obejrzeć zza pleców tych którzy w ogóle tej nocy się nie kładli. Dobrych miejsc brak !!!
Sama gonitwa wygląda tak, że na drewnianym płocie wytyczającym trasę siedzi masa ludzi i czeka aż wystrzela race i będzie widać biegaczy a potem byczki czeszące im plecy rogami. 8.00 ruszają. Potem przyjeżdżają karetki pozbierać pechowców. I tak przez 9 dni. 7.07 → 6 rannych, 8.07 dwie osoby w szpitalu, 10.07 pięć i tak codziennie …
Byki biegną dwa razy. Nie wszyscy o tym wiedzą więc po pierwszym biegu wchodzą na trasę i … zaczyna się druga gonitwa :D. Ale wystarczy zejść zwierzakom z drogi i nie ma strachu. Cierpią głównie ci którzy popisują się chwytając buhaje za szyje, poklepujący je po zadach lub po prostu pechowcy, którym zdarzy się przewrócić przed bykiem.
Gonitwa to nie koniec atrakcji. Później tłum wypełnia pobliską arenę i dalej jazdę maja ci którzy chcą popisać się uganiając się za bykami. Tłum wypełnia obiekt do ostatniego miejsca. Śmiałkowie wychodzą na arenę (całkiem sporo ich) i w to całe zamieszanie wbiega 500 kilo żywej masy z rogami. Jeśli trafi się żwawy osobnik (byczki często się zmieniają) to przypomina to rzut kula w kręgle.
Tego dnia w mieście jest jeszcze corrida, taka typowo Pampeluńska z uganianiem się z bykami.
Żeby było ciekawiej z motocyklami itd. Nie dla nas.
Droga czeka…
Do pokonania ponownie niezbyt długi odcinek raptem niecałe 600 km do Alcazar de San Juan (strona miasta). Ale zanim dostaniemy się na autostradę, za pierwszymi bramkami ostra, policyjna obsada pod bronią i każdy dmucha. Im dalej od Pampeluny tym robi się bardziej ciepło. Z porannych 14 stC po przekroczeniu Kastylii Leon mamy już ponad 40 stC !!! Żeby uniknąć dłuższej i płatnej jazdy przez Madryt wybieramy lokalna trasę. Porządna i szybka droga więc można polecić.
Samo miasteczko dni największej chwały przeżywało w XVI w gdy mieszkało tu wiele znamienitej szlachty i dworzan królewskich. Wówczas też utworzono uniwersytet z katedrami medycyny, teologii, historii świętej i Filozofii. Dziś mieszkańcy kuszą do przyjazdu turystów tym, ze najprawdopodobniej właśnie tu urodził się Miguel de Cervantes y Saavedra. I chwalą się tym a to umieszczając pomniki i wizerunki najbardziej znanych postaci pisarza czyli Don Kichota i Sancho Pansy a to samego pisarza w kazdym ważniejszym punkcie miejscowości. Miasteczko jest do obejrzenia piechotą w godzinę wliczając w to czas na zjedzenie lodów 😉 (do przeczytania o miescie na wikipedii -> link).
Po obejrzeniu Torreon del Gran Prior, kilku kosciołów i wpomnianych pomników zwiazanych z Cervantesem postanawiamy wybrać się w okolice. A jest co oglądać. W pobliskim Campo de Criptana znaleźć mozna największe skupisko wiatraków w La Manchy. To je właśnie Cervantes wyznaczył jako cel ataku dla Don Kichota. Z 32 białych wież zbudowanych w XVI w pozostało jeszcze 11 a 3 z nich nadal działają. Warto poświecić pare chwil na spacer po górujacym nad okolica wzgórzu i dla widoków i dla wiatraków i dla klimatu Manchy który poczuc tu mozna z bliska. Bo La Mancha to nie górzyste i zimne okolice Pampeluny. Tutaj mamy już temperatury powyżej 40 stC.
Nowy dzień zaczynamy od krótkiego skoku do Consuegry –
(strona miasta -> link)
To niezbyt duze miasteczko połozone przy trasie CM 42 na Toledo i Madryt mamy po drodze. Jeszcze chwil pare spedzamy i tu także. Asfaltowa droga pnie się do samego zamku z XVIIIw. Parkowanie w cieniu wiatraka 😉 i dalej już bilety i zwiedzanie warowni. Wnetrza skromne, zabytkowe sale wyposażone skapo ale widoki na wiatraki, na miasteczko z tradycyjną corridą warte wspinaczki. Jak widac na załaczonym obok zdjeciu nad zamkiem góruje dzwig -> zabytek jest w remoncie.
Tyle zwiedzania a potem… u stóp góry jest miła restauracyjka, której własciciel z wielkim zapałem zachwala regionalne dania. Wszystko z zimnym, bezalkoholowym piwem smakuje znakomicie 🙂
Dla wszystkich – migas, potrawa z okruszków chleba, kiełbasy chorizo, czosnku i sera manchega. Specjalnością regionu jest hodowla owiec manchega, rasy pasącej się na tutejszych zboczach. Właściciel namawia nas na gilowane specjały z ich mięsa. Podobno lokalna producja jego brata (tyle zdołalismy zrozumieć po hiszpańsku). Nasze panie życza sobie grilowane sardynki. Mocno sie nadłubią w osciach :D.
Jeszcze pamiatki w zakładzie garncarskim gdzie miła Pani artystka pracowicie wygniata i formuje glinę i pora ruszyc dalej.
Dalsza droga nowiutkimi autostradami biegnie bez niespodzianek.
Za oknem Kastylia-La Mancha malowana w kolorach złota od skoszonych zbóż oraz odcieni brazu ziemi a wszystko w upale ponad 40 stC. Zabytkowe Toledo (link) z górujacą w centrum miasta twierdza mijamy bokiem. Ale to nie koniec zaokiennych atrakcji – co chwila na horyzoncie lub blisko przy trasie pojawiaja się wpisane w szczyty wzgórz twierdze. Dla nas tym razem jeszcze niedostępne. Jeszcze dzis powinnismy być w Cacares.
Droga juz przez region Estremadura dłuzy się ale widoki jak zwykle interesujace bardzo. I krajobrazy, i ciekawostki takie jak kopuły mijanej atomowej elektrowni ;).
Na miejscu jesteśmy dosyć wcześnie. Zaczynamy jak zwykle od znalezienia hotelu. Na wieździe do Cacares (strona miasta -> link, wikipedia -> link) mamy spory ośrodek akademicki i … hotel. Miasto duze, przyjemniej byłoby bazę mieć bliżej centrum bo wieczorny spacer mógłby mieć finał w jakiejś winiarni czy pubie … Ale nie chcemy błakać sie po tak duzym mieście w poszukiwaniach. Bierzemy co jest, rzeczy do pokoi i na miasto.
Naszym celem jest połozona na szczycie wzgórza zabytkowa część Cacares, otoczona murami z czasów Maurów. W Barrio Monumental (dzielnica zabytków), znajduje się ok. 40 budowli średniowiecznych, renesansowych i barokowych. Przewodnik mówi, ze to jeden z najpiękniejszych zespołów architektonicznych w Hiszpanii, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Rzeczywiście miasto nie brzydkie. Odwiedzamy miejscowe muzeum. Wyposażenie raczej skromne. Duża ilość kamiennych stel, trochę zabytków ruchomych, w podziemiach cysterny i już… 15 minut zleciało 😉
Krązymy wąziutkimi uliczkami, ale nie za długo. Jutro kolejne atrakcje na trasie – Rzymska MERIDA
Kolejny dzień i kolejne smakołyki na trasie.
Dziś Merida – założona ok. 25 r. p.n.e. przez Rzymian jako Augusta Emerita, stolica prowincji Luzytania (strona miasta -> www.merida.es). Jak każda stolica -> wystawiona z rozmachem. Teatr, cyrk, akwedukty, most kamienny fukcionujacy do dziś, obóz rzymski pózniej przemieniony w twierdze przez Arabów, to wszystko jest tu na wyciagniecie reki.
Żeby zobaczyć jak najwiecej i uniknąć wakacyjnego tłumu jestesmy juz przed 9-ta rano. I poczekamy sobie do 9.30 bo o tej porze mozna zacząć zwiedzać park archeologiczny z teatrem i odsłonietymi budynkami starozytnej, rzymskiej Meridy. Mała czarna w pobliskiej kawiarni i już mozemy zanurzyć się w sarożytne uliczki, jeszcze dziś dajace posmak dawnej chwały rzymskiego imperium.
Zaglądamy również do pobliskiego muzeum (museoarteromano.mcu.es). I tu jest co ogladać. Budynek prosty w formie, wystawiony z czerwonej cegły, monumentalny. Wewnatrz ogromny holl i kilka poziomów tarasów poprzyczepianych wdłuż scian. I zabytki, mnóstwo drobiazgów i całe nastometrowe mozajki, i rzeźby … duzo. A w podziemiach fragment oryginalnej drogi i ruiny miasta, pod całym budynkiem.
otem jeszcze rzut oka na twierdzę, z dziurami wyrytymi pracowicie przez archeologów, zabytkowy most, pomiki – rzymskiej wilczycy karmiacej Romusa i Romullusa oraz pomnik Oktawiana.
I ciekawostka – spory, mieszkalny blok ustawiony NA PALACH a pod nim – wykopaliska archeologicze.
Jeszcze chciałoby sie zostać, jeszcze poszukać akweduktu, ruin łuku triumfalnego Trajana …
Dziś jednak jeszcze plan zakłada moczenie nóg w Atlantyku wiec … na drogę.
6. PORTUGALIA
Do granicy portugalskiej jest tylko chwila.
Jej przekroczenie jest odczuwalne. Po bezpłatnej hiszpańskiej autostradzie pojawia się bramka i już za jazdę przyjdzie nam słono zabulić. Im blizej Atlantyku tym klimat i widoki się zmieniają. Pod Sesimbrą będącą celem na dziś droga przypomina przejazd jakąś mazowiecka trasą, np do Kampinosu. A to ze wzgledu na dawno nie widziany las, duzo iglastego lasu.
Inną cechą szczególną jest brak czegokolwiek gdzie by jeść nam dali. Koniec konców stajemy w barze dla tirów. Tutaj niespodzianka -> mamy polskie akcenty!
A to raz -> wsród innych na ścianie cała kolekcja starych naszych bankotów
A dwa -> krajanin nam się trafił, chłopak już 12 lat tutaj pracujacy. Pomocna dusza pomogła w kontakcie z tylko po portugalsku mówiacym kelnerem. Chwila rozmowy i juz wiemy, ze kryzys tutaj takze dotarł. Było lepiej.
Domek znajdujemy z oporami. Namiar podany przez Interhome jest jakis taki przypadkowy (bar). Pod telefonem zgłasza się osoba mówiaca tylko po portugalsku ;). Pomaga obsługa baru. Umawiaja nas na spotkanie i po chwili jedziemy na pokoje.
Nie marnujemy jednak czasu na wylegiwanie.
Pora zobaczyć Atlantyk !
Sesimbra to maleńka miejscowość z domkamu poupychanymi wzdłóż wąskich uliczek. Zaparkować przyjdzie nam dopiero na podziemnym poziomie ogromnego hotelu nad brzegiem oceanu.
Ciekawe, że drogi sa tu jednokierunkowe wiec ta trasa pod hotelem to część normalnego połaczenia ze znakami drogowymi i kierunkowskazami 🙂
Parking płatny, nie szkoda jednak tych paru euro żeby nareszcie i bez ceregieli poczuć plazowy piach i słony smak oceanu.
Pierwsze wrażenia – woda w oceanie jest potwornie ale to potwornie zzzzziiimna. Nie da się nogi zamoczyć na dłużej niz chwile. I skwaru południowych krain nie doświadczylismy. Chłodny wiatr od wody skutecznie wychładza upał który powinien być tu o tej porze roku i szerokosci geograficznej.
W drodze powrotnej wizyta w markecie. Portugalskie wino, smakołyki na grila, dziś świetujemy pokonanie blisko 4 tysi km ! Wieczorową porą robi się zimnawo. Polary obowiazkowe. Potem się to zmieni. Po kilku dniach temperatura podskoczy do dwudziestu paru stopni wieczorem.
Nastepny dzień to LIZBONA (www.cm-lisboa.pt).
Do miasta docieramy autostradą. Potem efektowny most Ponte 25 de Abril rozwieszony nad wysokimi skarpami rzeki Tag (podobno nasladuje Golden Gate w San Francisco), oraz figurka Chrystusa, taka skromna raptem 28 metrów wysokosci + cokół 82 m. Nasz świebodziński wyższy jest 33m ale … nie tak efektownie umieszczony 🙂
Portugalia to dawne morskie imperium wiec na poczatek w planach zwiedzanie Muzeum Morskiego(www.lizbonaprzewodnik.pl).
Bardzo duże, bardzo wiele modeli, własciwie głównie modele statków, okretów jachtów. Takie muzeum modelarstwa a nie morskie 😉 . No moze poza ciekawą halą dzie zobaczyć mozna paradną, królewską łódź i kilka samolotów.
Muzeum zlokalizowane jest w zachonim skrzydle Klasztorów Hieronimitów. Monumentalna ta budowla z XVI w. opisana jako apogeum architektury manuelińskiej nie stała się obietkem naszej szczególniejszej uwagi. Ponapawlismy się jej urokiem z zewnątrz, ominelismy setmetrową kolejke po bilety i pojechalismy do centrum.
Tutaj skorzystaliśmy z atrakcji spaceru pośród zabytkowego centrum, obiadek i zapadła decyzja o oglądnieciu wszystkiego co ważne z poziomu piętra autobusu turystycznego, krążącego po ciekawych miejscach miasta. Rzeczony autobus ma taka zaletę, że i wysiąść można na dowolnym przystanku, i poogladać co tam się spodoba, i pojechać nastepnym dalej. Wszystko za moim zdaniem odrobine wygórowana kwotę 50 eu.
Nastepny dzień to dłuższa wycieczka w okolice Lisbony.
Na poczatek szukamy Sintry i wspaniałości okolicznych w postacji:
- Castelo dos Mouros
- Palácio da Pena
- Palácio Nacional de Sintra
- Convento dos Capuchos
- Palácio de Monserrate
Wbijamy w nawigacje adres i po przebiciu sie przez Lisbonę wydaje się, ze juz zaraz bedziemy na miejscu ale… nawigacja funduje nam okazje do podziwiania przeslicznych widoków po wiechaniu autkami gdzieś na sakaliste urwiska, lasy, polne dróżki. Po prostu pieknie i bardzo nam się podoba, i widoki, i super poza tym, ze trzeba wracać ze wzgledu na zakaz wjazdu dalej autem…
Droga się w końcu znalazła wiec już jesteśmy w mieście.
Ciasne, jedokierunkowe uliczki i poszukiwania miejsc parkingowych.
A potem miasto o którym podobno już w XIX wieku angielscy podróżnicy pisali: „zobaczyć cały świat, a nie zobaczyć Sintry, to nic nie zobaczyć”.
Na początek Palácio Nacional de Sintra, wzniesiony najprawdopodobniej jeszcze za czasów mauretańskich, ale gruntownie przebudowany na przełomie XIV i XV przez królów Jana I i jego następcy Manuela I Szczęśliwego. Całość to połączenie gotyku i mającego inspirację w arabskich wzorach stylu manuelińskiego. Obecnie z zewnatrz do małego remontu, szczególnie od zapecza gdzie znajduje się komisariat policji i gdzie brak remontu najbardziej widać. Wnetrza za to utrzymane w świetnym stanie i jest co ogladać.
Zwiedzamy kolejne sale, w tym również sale srok o której legenda głosi iż gdy królowa Filipa złapała Jana I na flirtowaniu z damą dworu, ten stwierdził, że pocałunek był jak najbardziej niewinny. Miał też wtedy użyć słów :”por bem”, co można przetłumaczyć jako „niech się dzieje wola nieba”. A potem, by obrócić całą sprawę w żart, król polecił wymalować w komnacie tyle srok, ile kobiet mieszkało w pałacu.
I na wyjaśnia się czym sa dwie spore wieże górujace nad pałacem. Są to kominy, szeroko rozkładajace się nad ogromnym otwartymi paleniskami w królewskich kuchniach (cały sufit zwęża sie w kształ komina). Jak się potem okaże -> bardzo częsty sposób urządzanie reprezentacyjnych kuchni w owym czasie…
Nad miastem góruje nauretańska twierdza z XI w. Znajdujemy do niej drogę wiodacą poprzez leśnie serpentyny. Kasa biletowa i wspinamy się wąska ścieżką ku zebatym murom gdzieś na szczycie zalesionego wzgórza. Już na miejscu niesamowite widoki, i na Palácio da Pena i na Palácio Nacional de Sintra i na odległą Lisbonę.
Na zdjeciu obok Cabo da Roca 🙂
Kolejny dzień i kolejny skok przez Portugalie, tym razem około 200 km do świetego miasta FATIMA (link).
W skrócie historia tego miejsca rozpoczeła się wraz ogłoszeniem przez troje pasterzy – Francisco i Jacinta Marto oraz Lucia dos Santos w 1917 r iż objawiła im się tu Matka Boża i przekazała trzy tajemnice fatimskie. Podczas ostatniego objawienia (13 października 1917 roku) świadkami było 70 000 ludzi. Obecni wedle przekazów mogli dostrzec „wielką ognistą tarczę odrywającą się od nieba i zstępującą na ziemię”. Kościół katolicki uznał te objawienia za cud w 1930.
W chwili obecnej Fatima jest miejscem nastawionym na masowy napływ pielgrzymów. Plac przed bazyliką jest DWUKROTNIE wiekszy od pl św. Piotra w Rzymie. Obok bazyliki -> tysiace miejsc parkinowych. Dla wiermych nie wystarczała już neobarokowa światynia więc wybudowano dodatkową, wygladającą jak silos dla rakiet balistycznych w drugim końcu placu. Pod placem rozpościera się m.in. podziemne muzeum i sale konferencyjne.
Nas interesowała Kaplica Objawień i figura Matki Boskiej Rózańcowej, w miejscu dębu na którym wykonało sie objawienie. Niestety, przewodnik, ani podwpowiedzi internetowe nie wskazały nam tego miejsca. A na miejscu nie wypatrzylismy żadnej wskazówki czy znaku 🙁 Obejrzelismy bazylike wraz z grobami psatuszków, podziemne wystawy poswiecone Fatimie i nie tylko, silos atomowy a miejsce obiawienia pozostało dla nas ukryte. Mozna je sobie obejrzeć w relacji na żywo pod adresem www.fatima.pt
Droga do Fatimy. Most Vasco da Gama i ciężarówka z korą drzewa korkowego.
Odwiedziliśmy również stoiska z tysiacami pamiatek dla pielgrzymów. Bardzo jedolity asortyment. Wszędzie prawie te same rzeczy, tak samo wykonane. Uwagę przykuwają stosy woskowych przedstawień rąk, nóg, oczu, dzieci dorosłych, samochodów itp do kupienia i zapalenia w intencji konkretnej prośby.
W jednej z miejscowych jadłodajni nastawionych na masowego turystę czyli tanio, szybko i nie najlepiej, spożyliśmy obiadzik z małym polskim akcentem – puszka coca coli wyprodukowana w Polsce na Euro z Portugalska flagą. A wszystko to w piekielnym upale ponad 40 st (patrz zdjecie z termometrem).
W poblizu Fatimy na mapie rozsianych jest wiele ciekawych miejsc. A to Tomar z kasztorem załozonym w 1162 r przez Wielkiego Mistrza Templariuszy, a to Alcobacaz najwiekszym w Portugalii kosciołem Mosteiro de Santa Maria de Alcobaca, a to Bathala z opactwem Santa Maria da Vitoria bedącym arcydziełem portugalskiego gotyku i wiele innych. A nas ciagnie do malego miasteczka OBIDOS które juz z daleka kusi niesamowitym połeżeniem na wzgórzu, z budynkami schowanymi za zębatymi blankami XIV wiecznyc murów. Trudno w to uwierzyć obecnie ale kiedyś było ono ważnym strategicznym portem aż do XVI wieku gdy pobliska rzeka zamuliła się.
Samochody zostawiamy pod miastem na płatnym parkingu, efektownie połozonym tuz przy zabytkowym akwedukcie. Dalej przez efektowną, wyłozona XVIIIw. kaflami bramę Porta da Vila i główną ulicą.
Nad labiryntem krętych i wąskich uliczek wznosi zamek królewski. Doszlismy do tej oczekiwanej atrakcji i… obecnie znajduje się w nim tzw. pousada -> hotel w zabytkowym budynku. Żeby tam zanocować, podobno trzeba zarezerwować pokój z dużym wyprzedzeniem. Zerknelismy tylko przez głowna brame. I z powrotem… W Obidos przewodniki zalecają zwiedzanie zabytkowych kościołów: Nossa Senhora do Carmo, w stylu romańsko- gotyckim, Santa Maria, w stylu renesansowym oraz Misericórdia i Sao Pedro z XVIII wieku. Nie ukrywam, że też tylko rzucilismy na nie okiem … Gorąco dziś, bardziej od zabytków wabia lodziarnie ;).
Skok przez Lizbone i juz jesteśmy z powrotem w domku. Po drodze jeszcze wiatrak, ciekawostka po holenderskich i hiszpańskich konstrukcjach oraz juz w samej Lisbonie Aqueduto das Livres uznawany na przełomie XIX i XX za najpiękniejszą konstrukcję w mieście. Wiele stracił w moich oczach gdy dowiedziałem się o jego raczej młodym wieku.
Kolejny dzień mamy w planach spędzić miło lekko i przyjemnie. A to na poczatek wyprawa w Serra da Arrabida z parkiem narodowym i Winiarnia Jose Maria da Fonseca (link). Góry, niezbyt wysokie, zarosniete lasami, już przebijają się po prawej a my asfaltami do winnicy. Tamże produjują dobre gatunkowo wina stołowe ale także Moscatel de Setubal z którego słynie winiarnia. Dla ciekwskich, takich jak my, mozliwość zwiedzania. Na poczatek gabloty wypełnione starymi winami a potem piwnice, bardzo rozległe i stosy beczek.
Na koniec wycieczki jak to zwykle w takich przypadkach -> sklepik gdzie za drobne euro można spróbować tutejsze smakołyki oraz napakować w firmowe kartoniki wybrane alkoholizowane napoje.
Potem wycieczka na obiad. Jak widać na załaczonym obok obrazku smakowalismy tradycyjna portugalska zupę z… Mc Donald’sa 😉
Sobie znajdujemy miłe miejsce na piachu, gdzieś z daleka od sielonej sałatki wyrzuconej przez ocean i kapiel :). Po jakiejś minucie już mam dość. Woda ma może 17 st. Troche zimno a że dzis mamy upał, róznica temperatur rzędu 15 st zabija…
I tyle, dziś wieczór kolacja pozegnalna, opuszcza nas załga nr 1.
Po miłych chwilach spędzonych na kontemplowaniu wspaniałosci architektury koscioła, klasztoru, krużganków, królewskich grobowców i innych cudów udajemy się na miasto poszukać atrakcji kulinarnych. Znajdujemy je w jednej z bocznych uliczek. Rarytasem jest kurczak duszony w tradycyjnym, wysokim naczyniu. I lokalna zupka, tak charakterystyczna dla tego kraju, ze podaja taka nawet w McDonald’s. Tym razem mamy ją w wydaniu lokalnym…
Dalszy program zwiedzania obejmuje dotarcie do Convento de Santa Maria da Vitória w Batahla (link). Zanim tam jednak dotarlismy, po drodze wielka ilość cegielni, tych działajacych i opuszczonych. I przeładne kafelkowe przedstawienia pracy takiego przybytku.
w wyniku takiego przeciagania tematu zwiedzania dotarliśmy do kas wewnatrz klasztoru minutę za pózno (czynne do 17.00). I podziwianie zespołu klasztornego którego budowę zainicjował król Jan I, w podzięce za pomoc Matki Boskiej i zwycięstwo w bitwie pod Aljubarrotą nie było nam dane. Za to obeszliśmy całość dookoła podziwiając upodobanie ówczesnych budowniczych do maszkaronów i innych nieprzyjemnych postaci umieszczanych dla ozdoby na budynku. Budowę klasztoru rozpoczęto w roku 1385. Trwała blisko 150 lat. Warto przyjechać, warto podziwiać Bathale gdyż jak podaje przewodnik „najwspanialszych przykładów architektury i sztuki gotyku Portugali” i bedąc tu, na miejscu nie mozna sie z tym nie zgodzić…